wtorek, 7 września 2010
Jesień idzie, nie ma rady na to...
Tytuł posta to fragment piosenki "Wolnej grupy Bukowina", zespołu którego twórczość towarzyszyła mi w czasach studenckich na licznych górskich wędrówkach. Najbardziej chyba lubiłam weekendowe wypady w Beskid Niski, tuż po rozpoczęciu roku akademickiego. jesienne słońce, pajęczyny jak naszyjniki z kropli rosy, resztki nici babiego lata, tęskne mgły i mżawka na policzkach, jabłka w zdziczałych, łemkowskich sadach...
Dzisiaj rano obudziłam się, a za oknem siwo, nic nie widać na metr. Mgła otuliła nasze gospodarstwo miękkim, wilgotnym kocem...
To już niestety pierwsze symptomy jesieni, końca wakacji i lata, początek końca wegetacji i nieuchronne zbliżanie się snu natury pod śnieżną, zimową pierzyną...
Kiedy taka pogoda na dworze, to w duszę wdziera się smutek i żal za czymś, czego już więcej nie będzie za czymś co się skończyło, za widokiem bocianów, szybowaniem i ćwierkiem jaskółek, a już niedługo z nieba spadnie ostatnie pióro dzikiej gęsi podążającej tam gdzie ciepło,,,
Smutek mnie jednak opuścił za sprawą jednej z moich ulubionych dziennikarek - Beaty Pawlikowskiej. Włączyłam radio robiąc dzieciom kanapki do szkoły i usłyszałam jej ciepły głos, którym oznajmiła słuchaczom, że według kalendarza Majów - jesień to początek roku, czyli czegoś co się zaczyna, a nie kończy!
Jadąc rano po ropę do ciągnika sfotografowałam kilka jesiennych obrazków, ale już z innym nastawieniem, że nie są smutnie piękne, tylko radośnie piękne, bo niektórzy uważają, że zapowiadają początek, a nie koniec!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz