W chwili dobrego humoru mojego internetu piszę, aby pożalić się na smutny los blogerki :P
Dwa lata temu w związku z internetyzacją wsi ( jakaś tam kasa z unii) podciągnięto kabel telefoniczny pod nasz dom. Akcja była niezła, bo wszystko działo się zimą w związku z tym , że nasze łąki są mokre i na wiosnę by się nie dało kopać. Koloniści się cieszyli, że lada moment telefony radiowe zostaną przełączone na kablowe i nareszcie będzie można normalnie rozmawiać, bo te radiowe... szkoda gadać. Internet radiowy w ogóle u nas nie "chodził". Nabyliśmy więc internet mobilny, z którym również były hece. Nie można wziąć modemu na próbę i sprawdzić, czy będzie działał więc zaryzykowaliśmy i wzięliśmy "plusa" no i guzik, nie działało prawie. Dokupiliśmy więc ówczesną Erę i ta chodziła jak cię mogę, ale chodziła. Potem unowocześniono nadajnik i działało, oczywiście oprócz lata. Dlaczego oprócz lata? Niestety mieszkamy w dołku i jesteśmy odgrodzeni od nadajnika ścianą drzew, które jak dostaną liści to skutecznie zakłócają sygnał.
Lato to obozy jeździeckie więc zazwyczaj jakieś dziecko miało laptopa i można było iść na górkę i coś tam napisać :P
Pamiętam, że moje warszawskie koleżanki miały mnie za "aborygenki" kiedy mówiłam im, że żadnego maila im nie wyślę, bo nie mam internetu...
Teraz kabel do domu już podciągnięty, sąsiedzi telefon i internet kablowy mają, a my nie!
Nawet był pan monter i stwierdził usterkę naszego kabla w bliżej niezidentyfikowanym, miejscu gdzieś 500 m od naszego domy. Trzeba by kopać, szukać złączki, w zimie niewykonalne !!!!
Tak też swój udział w Blogu roku 2012 mimo tych przeciwności losu i warunków z "epoki kamienia łupanego" uważam za wielki sukces :P
Mam nadzieję, że moja interwencja w T-mobile przyniesie tym razem jakiś skutek, mimo, że podobno nadajnik jest świetny i jest tak blisko, że powinnam mieć "5 kresek".
Zdjęcie wstawia mi się 10 minut. Koszmar! A potem mój mąż mówi, że nic nie robię tylko siedzę na internecie :) Śmiechota!
Pozdrawiam wszystkich i mam nadzieję, że już wkrótce będę mogła pisać normalnie :)
sobota, 16 lutego 2013
piątek, 15 lutego 2013
Podziękowania
Jest to zbieg okoliczności ze akurat w momencie kiedy zostały ogłoszone wyniki w konkursie na bloga roku mój internet zaczął szwankować. Pisze wiec z biblioteki w Grębkowie. Mimo bardzo dużej poczytności- w kategorii pasje i zainteresowania, juror niestety nie nominował nas do dalszego etapu konkursu. Bardzo dziękuję wszystkim za odwiedzanie mojego bloga i zapraszam do ponownych wizyt. Jak tylko t-mobile usunie problem z zasięgiem wrócą regularne wpisy na bloga. :)
środa, 13 lutego 2013
Dwie Zosie :)
Zosie są przyjaciółkami, ale ich przyjaźń nie jest łatwa, ponieważ dzieli je olbrzymia odległość. Jedna Zosia mieszka w Polsce a druga w Kanadzie :(
Spotykają się tak często jak tylko mogą. Kiedy kanadyjska Zosia jest w Polsce u babci, to nie ma takiej możliwość żeby nie spędziła trochę czasu ze swoją przyjaciółką, kiedy polska Zosia jest w Kanadzie ( co też się zdarza, bo ma tam rodzinę) zawsze widuje się z drugą Zosią.
Zosie polubiły Konika Polnego i jego gospodarzy. Lubią odwiedzać nasz koński raj. W tym roku miały przyjechać na drugi tydzień ferii, ale polską Zosię dopadła grypa, tak, że mogły przyjechać dopiero teraz i to tylko na 3 dni :(
Dziewczynki czują się u nas jak u siebie w domu i właściwie cieszą się, że są w tym tygodniu i mogą spotkać się z Olą:)
Na zdjęciu od lewej Ola, Zosia z Kanady i Zosia z Polski :)
Spotykają się tak często jak tylko mogą. Kiedy kanadyjska Zosia jest w Polsce u babci, to nie ma takiej możliwość żeby nie spędziła trochę czasu ze swoją przyjaciółką, kiedy polska Zosia jest w Kanadzie ( co też się zdarza, bo ma tam rodzinę) zawsze widuje się z drugą Zosią.
Zosie polubiły Konika Polnego i jego gospodarzy. Lubią odwiedzać nasz koński raj. W tym roku miały przyjechać na drugi tydzień ferii, ale polską Zosię dopadła grypa, tak, że mogły przyjechać dopiero teraz i to tylko na 3 dni :(
Dziewczynki czują się u nas jak u siebie w domu i właściwie cieszą się, że są w tym tygodniu i mogą spotkać się z Olą:)
Na zdjęciu od lewej Ola, Zosia z Kanady i Zosia z Polski :)
wtorek, 12 lutego 2013
Czy hodować konie?
Nie ma tu co ukrywać - aby hodować konie trzeba być bardzo bogatym człowiekiem. W naszych warunkach, w obecnych czasach z koni żyją tylko nieliczni. Osoby mające wielkie, piękne ośrodki jeździecko-hodowlane są zazwyczaj biznesmenami mającymi pieniądze ze swoich interesów. Konie są dla nich drogim hobby no i jeszcze coś mozna nieraz od podatku odliczyć.
Kiedy 14 lat temu sprowadziliśmy się na Wysoczyznę Kałuszyńską, kilka niewielkich stadninek w okolicy prowadziło hodowlę. Teraz hodowlą zajmujemy się tylko my, bo jest nieopłacalna. Nasi zaprzyjaźnieni hodowcy z pobliża przekształcili swoje ośrodki hodowlane w stajnie pensjonatowe, ponieważ z tego jest jakiś dochód i można z tego wiązać jakoś koniec z końcem.
My również ograniczyliśmy krycie klacz, gdyż coroczny przyrost o 4 źrebięta doprowadził do sytuacji, w której nie posiadaliśmy już miejsca dla koni i całe nasze zarobki przeznaczaliśmy na ich utrzymanie.
Koni, szczególnie gorącokrwistych nie można sprzedać na rynku. Takie, które idą muszą być zagrane do wysokich konkursów w skokach czy ujeżdżeniu, a tego typu koni jest niewiele i trudno je wyprodukować.
Najlepiej jest sprzedać odsadka i to zawsze wszystkim polecam. Jeżeli koń pochodzi ze znajomego źródła, z hodowli przyjaznej koniom, bez żadnych wydziwień, to potencjalny kupiec otrzymuje źrebię, które jest wspaniałym lepiszczem w rękach posiadacza. Koń taki zazwyczaj jest spokojny, ufny w stosunku do człowieka i chętnie współpracuje, a co za tym idzie jest wspaniałym materiałem na przyszłego wierzchowca. Poza tym jaka to przyjemność kształtować młody organizm, zżywać się z nim i zyskiwać w nim z dnia na dzień coraz większego przyjaciela :)
Klienci zazwyczaj odrzucają ten romantyczny pierwiastek i chcą dostać konia "zrobionego" w wieku najlepiej powyżej 5 lat, bo wiadomo, że już jaki czas pod siodłem chodził i nie trzeba się będzie z nim męczyć i wiele go uczyć.
Mieliśmy ogromne szczęście i myślę, że już w okolice jest wiadome, że mamy dobre, spokojne konie, bo udało nam się sprzedać prawie całą nadwyżkę i to po godziwych jak na obecne czasy cenach !!! :)))
Taka sytuacja należy jednak do rzadkości. Niejeden właściciel małej stajenki dał już za wygraną i wyprzedaje cały swój materiał hodowlany i to po symbolicznych cenach, aby po prostu pozbyć się kłopotu.
Na rynku jest nadpodaż koni wierzchowych, a co za tym idzie spada ich cena.
PAMIĘTAM SYTUACJĘ Z TERENY, KIEDY TO W PEWNEJ WSI PODCZAS ZNAKOWANIA ŹREBIĘCIA SYN STAREGO HODOWCY PODŚMIECHIWAŁ SIĘ Z NIEGO I TWIERDZIŁ, ŻE ZA SWOJEGO GOŁĘBIA DOSTANIE WIĘCEJ PIENIĘDZY NIŻ ON ZA ŹREBIĘ!
Wygląda to na paradoks i takowym jest, ale to prawda. W hodowli psów i kotów jest o wiele łatwiej niż w hodowli koni.
Klacz chodzi w ciąży 11 miesięcy, a produktem finalnym jest tylko jedno źrebię.-, kiedy to w przypadku kotki czy suki ciąża trwa 60-70 dni i kończy się porodem kilku kociąt !
Biorąc pod uwagę łatwość utrzymania kota i możliwość zostawienia go w domu nawet na kila dni, no bo ma kuwetę i zostawione pożywienie ( w przypadku psa jest już gorzej, bo trzeba znaleźć osobę, która będzie wyprowadzać go podczas naszej nieobecności - mówię tu o posiadaczach mieszkających w mieście), to posiadanie własnego konia, mimo jego bardzo niejednokrotnie niższej ceny, niższej od niejednego psa czy kota, jest bardzo uciążliwe i drogie w utrzymaniu. Pensjonat miesięcznie wynosi niejednokrotnie 1.000 zł i nie należy ta cena do rzadkości, poza tym trzeba do konia dojeżdżać, a psa i kota mamy na miejscu w domu.
Wniosek z tych wszystkich moich rozważań jest taki, że konie obecnie hodować i utrzymywać się z tego jest bardzo ciężko, a właściwie jest to nie możliwe. Aby hodować nasze konie pracujemy dodatkowo - Tomek codziennie, a ja jako opisywacz koni i "osoba pisząca" mam na szczęście nielimitowany czas pracy w związku z tym jestem z naszymi końmi praktycznie na co dzień.
PISZĄC TO STWIERDZAM FAKT I ZAPEWNIAM, ŻE NIE ZAMIERZAMY ZMIENIAĆ SWOJEGO ŻYCIA. MY NA PEWNO W DALSZYM CIĄGU BĘDZIEMY HODOWAĆ KONIE :))))
Kiedy 14 lat temu sprowadziliśmy się na Wysoczyznę Kałuszyńską, kilka niewielkich stadninek w okolicy prowadziło hodowlę. Teraz hodowlą zajmujemy się tylko my, bo jest nieopłacalna. Nasi zaprzyjaźnieni hodowcy z pobliża przekształcili swoje ośrodki hodowlane w stajnie pensjonatowe, ponieważ z tego jest jakiś dochód i można z tego wiązać jakoś koniec z końcem.
My również ograniczyliśmy krycie klacz, gdyż coroczny przyrost o 4 źrebięta doprowadził do sytuacji, w której nie posiadaliśmy już miejsca dla koni i całe nasze zarobki przeznaczaliśmy na ich utrzymanie.
Koni, szczególnie gorącokrwistych nie można sprzedać na rynku. Takie, które idą muszą być zagrane do wysokich konkursów w skokach czy ujeżdżeniu, a tego typu koni jest niewiele i trudno je wyprodukować.
Najlepiej jest sprzedać odsadka i to zawsze wszystkim polecam. Jeżeli koń pochodzi ze znajomego źródła, z hodowli przyjaznej koniom, bez żadnych wydziwień, to potencjalny kupiec otrzymuje źrebię, które jest wspaniałym lepiszczem w rękach posiadacza. Koń taki zazwyczaj jest spokojny, ufny w stosunku do człowieka i chętnie współpracuje, a co za tym idzie jest wspaniałym materiałem na przyszłego wierzchowca. Poza tym jaka to przyjemność kształtować młody organizm, zżywać się z nim i zyskiwać w nim z dnia na dzień coraz większego przyjaciela :)
Klienci zazwyczaj odrzucają ten romantyczny pierwiastek i chcą dostać konia "zrobionego" w wieku najlepiej powyżej 5 lat, bo wiadomo, że już jaki czas pod siodłem chodził i nie trzeba się będzie z nim męczyć i wiele go uczyć.
Mieliśmy ogromne szczęście i myślę, że już w okolice jest wiadome, że mamy dobre, spokojne konie, bo udało nam się sprzedać prawie całą nadwyżkę i to po godziwych jak na obecne czasy cenach !!! :)))
Taka sytuacja należy jednak do rzadkości. Niejeden właściciel małej stajenki dał już za wygraną i wyprzedaje cały swój materiał hodowlany i to po symbolicznych cenach, aby po prostu pozbyć się kłopotu.
Na rynku jest nadpodaż koni wierzchowych, a co za tym idzie spada ich cena.
PAMIĘTAM SYTUACJĘ Z TERENY, KIEDY TO W PEWNEJ WSI PODCZAS ZNAKOWANIA ŹREBIĘCIA SYN STAREGO HODOWCY PODŚMIECHIWAŁ SIĘ Z NIEGO I TWIERDZIŁ, ŻE ZA SWOJEGO GOŁĘBIA DOSTANIE WIĘCEJ PIENIĘDZY NIŻ ON ZA ŹREBIĘ!
Wygląda to na paradoks i takowym jest, ale to prawda. W hodowli psów i kotów jest o wiele łatwiej niż w hodowli koni.
Klacz chodzi w ciąży 11 miesięcy, a produktem finalnym jest tylko jedno źrebię.-, kiedy to w przypadku kotki czy suki ciąża trwa 60-70 dni i kończy się porodem kilku kociąt !
Biorąc pod uwagę łatwość utrzymania kota i możliwość zostawienia go w domu nawet na kila dni, no bo ma kuwetę i zostawione pożywienie ( w przypadku psa jest już gorzej, bo trzeba znaleźć osobę, która będzie wyprowadzać go podczas naszej nieobecności - mówię tu o posiadaczach mieszkających w mieście), to posiadanie własnego konia, mimo jego bardzo niejednokrotnie niższej ceny, niższej od niejednego psa czy kota, jest bardzo uciążliwe i drogie w utrzymaniu. Pensjonat miesięcznie wynosi niejednokrotnie 1.000 zł i nie należy ta cena do rzadkości, poza tym trzeba do konia dojeżdżać, a psa i kota mamy na miejscu w domu.
Wniosek z tych wszystkich moich rozważań jest taki, że konie obecnie hodować i utrzymywać się z tego jest bardzo ciężko, a właściwie jest to nie możliwe. Aby hodować nasze konie pracujemy dodatkowo - Tomek codziennie, a ja jako opisywacz koni i "osoba pisząca" mam na szczęście nielimitowany czas pracy w związku z tym jestem z naszymi końmi praktycznie na co dzień.
PISZĄC TO STWIERDZAM FAKT I ZAPEWNIAM, ŻE NIE ZAMIERZAMY ZMIENIAĆ SWOJEGO ŻYCIA. MY NA PEWNO W DALSZYM CIĄGU BĘDZIEMY HODOWAĆ KONIE :))))
poniedziałek, 11 lutego 2013
Koniki, kotk, pieski , fiu bździu ?
Tytuł posta jest kultowym już tekstem w mojej rodzinie, którym określał moją pasję mój tata i to już od czasów kiedy byłam małym dzieckiem. Mój rodziciel wyobrażał sobie zupełnie inaczej moją przyszłość. Sam będąc matematykiem i upatrując we mnie matematyczne i pedagogiczne talenta widział mnie jako nauczycielkę matematyki w szkole i to najchętniej bardzo blisko miejsca zamieszkania moich rodziców :)
Mój ojciec jako osoba o umyśle ścisłym i uważająca matematykę za królową nauk miał bardzo małą tolerancję jeżeli chodzi o inność ludzi. Ja bardzo odstawałam od rodziny. Zachwycał mnie każdy robaczek, krzywonogi mały piesek i chory kotek.
Znana jest u nas opowieść o kotku, który wpadł do studni u mojej babci. Jako 4-latka dostałam takiej histerii, że pół wsi wyciągało zwierzątko z pułapki. To samo było z kogutem u cioci, który po cudownym ocaleniu dostał dożywocie, bo Ewunia chyba by umarła...dostał nawet imię - Dziudziek :)
Ciocia bała się zadzwonić do nas do domu kiedy zdechł Misiek, mój ukochany pies, a właściwie pies cioci, ale całe wakacje biegał tylko ze mną i nie odstępował mnie na krok. Pamiętam upiorne żniwa kiedy Misiek wpadł pod snopowiazałkę...Miał ucięty swój piękny ogon i popodcinane wszystkie cztery łapy! No i się wylizał, co ja łez wtedy wylałam!
U cioci i wujka była pogrubiona klacz, która miała nawet imię. Nazywała się Tamiza. Myślę, że inni gospodarze nawet nie wiedzieli, że ich sąsiad ma konia, który się jakoś tak dziwnie nazywa. Wszystkie inne we wsi to były Kasztany, Kaśki i Baśki lub coś w tym rodzaju. Z perspektywy czasu sądzę, że wujek ją tak nazwał tylko i wyłącznie przez wzgląd na małą Ewę :)
Dla mnie koniki, kotki i pieski to nigdy nie było "fiu bździu", a posiadanie ich było wielkim marzeniem mojego życia. Kotka miałyśmy z siostrą przez 4 miesiące! Po upływie tego czasu tata był nieprzejednany i kazał kota oddać.
Psa kupiłam sobie dopiero na II roku studiów. Pojechałam po niego aż do Bukowiny Tatrzańskiej. Niejaki Rumcyk rasy gończy polski stał się w przyszłości ulubieńcem rodziny, ale w dniu kiedy zaaranzowaliśmy z moim ówczesnym chłopakiem, że daje mi go na urodziny - tata obraził się na mnie i nie odzywał się pół roku. No ciężko było...
Konno zaczęłam jeździć mając lat 17 i nawet nie musiałam o to wałczyć za bardzo z rodzicami. Myślę, że nie zdawali sobie sprawy z tego jak w tamtych czasach było to niebezpieczne. Konie były przypadkowo zdobyte, tanie, z narowami, często złośliwe. ZAWSZE były upadki na jazdach !
Ale ja przetrwałam, poszłam na studia zootechniczne, napisałam pracę dyplomową z koni i pojechałam na staż do Białki. Teraz mam własną stadninę i mam swoje koniki, kotki i pieski i dla mnie nie jest to żadne fiu bździu - dla mnie TO MOJA PASJA I MOJE ŻYCIE :)
Mój ojciec jako osoba o umyśle ścisłym i uważająca matematykę za królową nauk miał bardzo małą tolerancję jeżeli chodzi o inność ludzi. Ja bardzo odstawałam od rodziny. Zachwycał mnie każdy robaczek, krzywonogi mały piesek i chory kotek.
Znana jest u nas opowieść o kotku, który wpadł do studni u mojej babci. Jako 4-latka dostałam takiej histerii, że pół wsi wyciągało zwierzątko z pułapki. To samo było z kogutem u cioci, który po cudownym ocaleniu dostał dożywocie, bo Ewunia chyba by umarła...dostał nawet imię - Dziudziek :)
Ciocia bała się zadzwonić do nas do domu kiedy zdechł Misiek, mój ukochany pies, a właściwie pies cioci, ale całe wakacje biegał tylko ze mną i nie odstępował mnie na krok. Pamiętam upiorne żniwa kiedy Misiek wpadł pod snopowiazałkę...Miał ucięty swój piękny ogon i popodcinane wszystkie cztery łapy! No i się wylizał, co ja łez wtedy wylałam!
U cioci i wujka była pogrubiona klacz, która miała nawet imię. Nazywała się Tamiza. Myślę, że inni gospodarze nawet nie wiedzieli, że ich sąsiad ma konia, który się jakoś tak dziwnie nazywa. Wszystkie inne we wsi to były Kasztany, Kaśki i Baśki lub coś w tym rodzaju. Z perspektywy czasu sądzę, że wujek ją tak nazwał tylko i wyłącznie przez wzgląd na małą Ewę :)
Dla mnie koniki, kotki i pieski to nigdy nie było "fiu bździu", a posiadanie ich było wielkim marzeniem mojego życia. Kotka miałyśmy z siostrą przez 4 miesiące! Po upływie tego czasu tata był nieprzejednany i kazał kota oddać.
Psa kupiłam sobie dopiero na II roku studiów. Pojechałam po niego aż do Bukowiny Tatrzańskiej. Niejaki Rumcyk rasy gończy polski stał się w przyszłości ulubieńcem rodziny, ale w dniu kiedy zaaranzowaliśmy z moim ówczesnym chłopakiem, że daje mi go na urodziny - tata obraził się na mnie i nie odzywał się pół roku. No ciężko było...
Konno zaczęłam jeździć mając lat 17 i nawet nie musiałam o to wałczyć za bardzo z rodzicami. Myślę, że nie zdawali sobie sprawy z tego jak w tamtych czasach było to niebezpieczne. Konie były przypadkowo zdobyte, tanie, z narowami, często złośliwe. ZAWSZE były upadki na jazdach !
Ale ja przetrwałam, poszłam na studia zootechniczne, napisałam pracę dyplomową z koni i pojechałam na staż do Białki. Teraz mam własną stadninę i mam swoje koniki, kotki i pieski i dla mnie nie jest to żadne fiu bździu - dla mnie TO MOJA PASJA I MOJE ŻYCIE :)
niedziela, 10 lutego 2013
Moje książki
Ostatnio w komentarzach padła prośba o informacje o moich książkach.
Z moim pisaniem było tak:
Po pierwsze młodsze dzieciaki za nic na świecie nie chciały czytać, więc to ja do snu czytałam im Anię z Zielonego Wzgórza, a potem inne książki. Tomek mniej, ale Ola zaczęła się dopominać chwil z książką
Pewnego dnia na jeździe konnej, którą prowadziłam jeden z rodziców powiedział:
- Pani Ewo! Pani ma taki dobry kontakt z dzieciakami, tak dobrze im pani wszystko tłumaczy, chętnie przyjeżdżają do pani na jazdy i robią postępy. Myślę, że powinna pani napisać książkę o koniach dla dzieciaków!
Podumałam nad tym i zaczęłam pisać. Codziennie jeden odcinek o przygodach dziewczynki - Stefci, która mieszka w wielkim mieście, rodzice nie mają kasy, bo spłacają mieszkanie i nie mają nawet samochodu bo ich nie stać. Jednak to, że Stefka całą sobą dąży do koni na jej drodze stają przyjaźni ludzie i Stef zaczyna jeździć konno w leśniczówce w Kalince, a potem ma nawet własnego konia... Ola, każdego dnia po powrocie ze szkoły domagała się nowych odcinków i tak powstały dwie książeczki: Opowieści z Kalinki czyli koński świat Stefci i Wakacje w stajni Trylogia czyli cały świat Stefci. Napisałam już trzecią część przygód Stefki, której roboczy tytuł brzmi Naturalnej jeździectwo czyli pierwsza miłość Stefci, ale borykam się z bardzo przyziemnymi problemami czyli z niemożnością zebrania pieniążków na druk :( Jestem jednak jak wielokrotnie wspominałam największą optymistką świata i wierzę, że wkrótce mi się uda :)
Nie będę zdradzać szczegółów stefcinych przygód i zapraszam do lektury. Książki dostępne są za zaliczeniem pocztowym po zamówieniu na naszego maila.
Więcej informacji o moich książeczkach i nie tylko znajdziecie np na portalu kocham konie:
http://kochamkonie.pl/Tagi,id,ewa+szadyn.html
Niebieska książeczka była pierwsza, a biała druga. Nakład niebieskiej się skończył i zrobiliśmy dodruk, ale w nowej szacie graficznej korespondującej z białą :) Teraz pierwsza część jest jaśniejsza, w kolorze letniego nieba :)))) - była na plakacie w poprzednim poście :)
Z moim pisaniem było tak:
Po pierwsze młodsze dzieciaki za nic na świecie nie chciały czytać, więc to ja do snu czytałam im Anię z Zielonego Wzgórza, a potem inne książki. Tomek mniej, ale Ola zaczęła się dopominać chwil z książką
Pewnego dnia na jeździe konnej, którą prowadziłam jeden z rodziców powiedział:
- Pani Ewo! Pani ma taki dobry kontakt z dzieciakami, tak dobrze im pani wszystko tłumaczy, chętnie przyjeżdżają do pani na jazdy i robią postępy. Myślę, że powinna pani napisać książkę o koniach dla dzieciaków!
Podumałam nad tym i zaczęłam pisać. Codziennie jeden odcinek o przygodach dziewczynki - Stefci, która mieszka w wielkim mieście, rodzice nie mają kasy, bo spłacają mieszkanie i nie mają nawet samochodu bo ich nie stać. Jednak to, że Stefka całą sobą dąży do koni na jej drodze stają przyjaźni ludzie i Stef zaczyna jeździć konno w leśniczówce w Kalince, a potem ma nawet własnego konia... Ola, każdego dnia po powrocie ze szkoły domagała się nowych odcinków i tak powstały dwie książeczki: Opowieści z Kalinki czyli koński świat Stefci i Wakacje w stajni Trylogia czyli cały świat Stefci. Napisałam już trzecią część przygód Stefki, której roboczy tytuł brzmi Naturalnej jeździectwo czyli pierwsza miłość Stefci, ale borykam się z bardzo przyziemnymi problemami czyli z niemożnością zebrania pieniążków na druk :( Jestem jednak jak wielokrotnie wspominałam największą optymistką świata i wierzę, że wkrótce mi się uda :)
Nie będę zdradzać szczegółów stefcinych przygód i zapraszam do lektury. Książki dostępne są za zaliczeniem pocztowym po zamówieniu na naszego maila.
Więcej informacji o moich książeczkach i nie tylko znajdziecie np na portalu kocham konie:
http://kochamkonie.pl/Tagi,id,ewa+szadyn.html
Niebieska książeczka była pierwsza, a biała druga. Nakład niebieskiej się skończył i zrobiliśmy dodruk, ale w nowej szacie graficznej korespondującej z białą :) Teraz pierwsza część jest jaśniejsza, w kolorze letniego nieba :)))) - była na plakacie w poprzednim poście :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)